Najbardziej zaskakującym elementem dziewięciogodzinnej podróży klifem wzdłuż wybrzeża Peru był jednak sam autobus. Najpierw, kupując bilet musiałam pokazać paszport (standardowa praktyka tutaj, choć zwykle wystarcza im kopia), a mój bagaż oraz ja sama zostaliśmy przeskanowani niczym przed wejściem do samolotu. Patrząc na dworzec i otaczające mnie miasto spodziewałam się jakiejś podłej marszrutki, a zamiast tego wsiadłam do najwygodniejszego autobusu jakim jechałam w życiu. szerokie fotele rozkładane prawie do leżenia, podkładka pod nogi (nie pod stopy, a pod całe łydki!), która zwiększała komfort podczas snu, śniadanie, kawa, obiad z deserem, przyjazna selekcja filmów... Nijak do tego nie przystawało to, że hostessa nie umiała ni w ząb angielskiego, zdawała się nawet nie rozumieć moich najprostszych fraz, a obraz zza okna daleki był od komfortu wewnątrz. Wzdłuż całej autostrady Panamerykańskiej ciągnie się pustynia, z której okazjonalnie wyłaniają się zespoły niedokończonych budynków, z kilkoma pałętającymi się dziećmi i psami dookoła, za to zupełnie bez zieleni. Zastanawiam się jak ci ludzie tam żyją - nie widziałam ani źródła wody, ani roślinności, ani niczego, co mogliby wytwarzać i zamieniać na jedzenie..
... chwilowo tyle lektury, w następnym odcinku o cellulicie leczonym antybiotykami czyli mój pierwszy kontakt z peruwiańską służbą zdrowia :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz