piątek, 25 lipca 2014

Takie tam z nudy w autobusie ;) / Just a few photos taken in a bus out of boredom ;)

Jeden autobus, jedno ciasne collectivo, osiem godzin, trzysta kilometrow, cztery tysiace mnpm.

One bus, one packed collectivo, eight hours, three hundred kilometers, four thousand meters above sea level.


poniedziałek, 21 lipca 2014

Lima - obrazki/ Lima - images

I still have no opinion whatsoever about the city. The fear I experience here originating in the awareness about how unsafe Lima is clashes with the urge to get into doggy streets, places where most of the tourists do not wish to explore. The poorness of people and the misery of children who work on the streets selling sweets, singing, polishing shoes, contrasts with beautiful architecture, unique handcrafts and talented street artists. Maybe one day I will manage to grasp the soul of that city.... or maybe not.

Wciąż nie udało mi się wyrobić żadnej opinii na temat miasta. Strach, którego tutaj doświadczam, a który ma swe źródło w świadomości jak mało bezpiecznym miastem jest Lima, zderza się z potrzebą zaglądania w szemrane uliczki, miejsca gdzie turyści rzadko mają ochotę się zapuszczać. Bieda wielu ludzi, nędza dzieci, które pracują na ulicy sprzedając słodycze, śpiewając, czyszcząc buty kontrastuje z piękną architekturą, wyjątkowym rękodziełem i utalentowanymi artystami ulicznymi. Może pewnego dnia uda mi się choć trochę ogarnąć ducha tego miasta .... a może nie.























Chan Chan

Odkrywam ten kraj powoli, wręcz chronologicznie. Zanim dotrę do Machu Pichu i będę poznawała kulturę Inków lub zacznę czuć się tutaj wystarczająco pewnie by śmiało przemierzać kolonialne miasta zbudowane przez Hiszpanów, dane mi było zobaczyć ponad tysiącletnie świątynie kultur Moche i Chimu.


Chan Chan to gigantyczny kompleks zbudowany na pustyni właściwie jedynie z błota. Zapomniany przez wieki został na nowo odkryty stosunkowo niedawno, gdyż ruiny imponujących świątyni wyglądały na pustyni jak mało interesujące góry piachu.



Jednak dzięki pracom archeologicznym (i rekonstrukcyjnym, na które UNESCO krzywo patrzy, gdyż nie godzi się z ich polityką "minimum interwencji") udało się odtworzyć i odkopać kilka pałaców, które dzisiaj wyglądają imponująco. Władcy Chimu mieli jednak zupełnie inne podejście do dziedziczenia niż my dzisiaj. Po śmierci władcy był on zakopywany w swoim pałacu, który stawał się jego grobowcem, a jego potomek nie mógł korzystać z jego dorobku, a musiał zbudować własny, nowy pałac, najlepiej większy i wystawniejszy niż swojego poprzednika. Tym sposobem teren, który obejmował kompleks ciągnie się przez całkiem spory teren, dzisiaj mieszając się z zabudowaniami ludzi, którzy wykorzystali antyczne ruiny jako fundamenty swoich domów lub też traktują teren, na którym nikt niczego buduje jako wysypisko śmieci. Kogóż w końcu interesuje, że to strefa archeologiczna wpisana na listę dziedzictwa światowego UNESCO? Śmieciarka nie przyjechała, piasek to piasek, a cóż ten mój worek zmieni obok tysięcy innych?

Naszym zadaniem jako wolontariuszy UNESCO było zarówno prowadzenie prac konserwacyjnych jak i edukowanie społeczeństwa, które mimo, że potyka się o historię, nie tylko nie wie o tym, ale także nieświadomie to dziedzictwo niszczy.

Jak zatem konserwować antyczne mury? Znajdujesz pęknięcie w ścianie (są ich setki na metrze kwadratowym, więc nie jest to problem), po czym za pomocą strzykawki polewasz ją roztworem wody i alkoholu. Tak powstałe błotko przyciskasz delikatnie za pomocą opuszka lub wacika starając się wyeliminować pęknięcie i wygładzić powierzchnię. Niestety palce często okazują się dużo silniejsze niż tysiącletnie błotne mury, wstrzymujesz więc oddech gdy zbyt silne przyciśnięcie błotka wywołuje mini-lawinę kamieni, a w tobie wyrzuty sumienia, że tak oto niszczysz światowe dziedzictwo.


Drugim naszym przedsięwzięciem było uwrażliwienie i edukowanie społeczeństwa. Byliśmy na paradach w szkołach, pomagaliśmy uczniom robić gazetki ścienne, staliśmy na punktach kontrolnych podczas sztafety dla szkół, uczestniczyliśmy w warsztatach rękodzieła. Wszystko to było miłe, choć mam wrażenie, że naszą rolą było bardziej było pokazać się niż cokolwiek zdziałać. Ja regularnie czuję się tu jak małpka w zoo, nie wiem ile razy ktoś zrobił mi tu zdjęcie, bo jestem biała. Raz zostałam zatrzymana prawie siłą, krzyknięto "foto", wciśnięto niemowlaka na ręce i zdjęcie zrobione. Innym razem po stwierdzeniu, że mam "gringo face" musiałam koniecznie zdjąć okulary i patrzeć pod silne pustynne słońce, bo moje rozmówczynie bardzo chciały zobaczyć jakie mam oczy w komplecie do tego całego dziwnego wyglądu. Podczas pokazu filmu o Chan Chan na uniwersytecie też reklamowałyśmy go głównie naszymi bladymi twarzami, koszmarnie wyróżniającymi nas tutaj. 







Na koniec link do filmu wyprodukowanego przez BBC, który przedstawia historię Chan Chan. Piękne zdjęcia, polecam!
https://www.youtube.com/watch?v=3H6eJ80OEnU

piątek, 11 lipca 2014

Pierwsze wrażenia

Od przyjazdu tutaj minęło dopiero parę dni, ale już doświadczyłam paru rzeczy. Wciąż jednak nie potrafię ich dobrze ubrać w słowa. Peru jest krajem nieoczywistym, bardzo różnorodnym mimo stosunkowo jednolitego etnicznie społeczeństwa, pełnym kontrastów, piękna i biedoty.



 Oświetlona Lima widziana z samolotu wydawała się piękna i tajemnicza. Następnego dnia musiałam już o 9 rano wsiąść w autobus, którym miałam wyjechać na północ. Lima o poranku była brudna i szara, zatopiona we mgle, która podobno trwa w mieście ok. 300 dni w roku. Pierwsze parę ulic centrum przez które jechałam miało swój urok - z mgły i powietrza pełnego piachu wyłaniały się kolonialne budynki, które pomimo lepszego lub gorszego stanu wciąż zachwycały. Im dalej od centrum jedynymi budynkami były przyklejone jedna do drugiej przykłady peruwiańskiej samowoli budowlanej w ciągnących się kilometrami dzielnicach nędzy zwanych pueblos jovenes.



Najbardziej zaskakującym elementem dziewięciogodzinnej podróży klifem wzdłuż wybrzeża Peru był jednak sam autobus. Najpierw, kupując bilet musiałam pokazać paszport (standardowa praktyka tutaj, choć zwykle wystarcza im kopia), a mój bagaż oraz ja sama zostaliśmy przeskanowani niczym przed wejściem do samolotu. Patrząc na dworzec i otaczające mnie miasto spodziewałam się jakiejś podłej marszrutki, a zamiast tego wsiadłam do najwygodniejszego autobusu jakim jechałam w życiu. szerokie fotele rozkładane prawie do leżenia, podkładka pod nogi (nie pod stopy, a pod całe łydki!), która zwiększała komfort podczas snu, śniadanie, kawa, obiad z deserem, przyjazna selekcja filmów... Nijak do tego nie przystawało to, że hostessa nie umiała ni w ząb angielskiego, zdawała się nawet nie rozumieć moich najprostszych fraz, a obraz zza okna daleki był od komfortu wewnątrz. Wzdłuż całej autostrady Panamerykańskiej ciągnie się pustynia, z której okazjonalnie wyłaniają się zespoły niedokończonych budynków, z kilkoma pałętającymi się dziećmi i psami dookoła, za to zupełnie bez zieleni. Zastanawiam się jak ci ludzie tam żyją - nie widziałam ani źródła wody, ani roślinności, ani niczego, co mogliby wytwarzać i zamieniać na jedzenie..





... chwilowo tyle lektury, w następnym odcinku o cellulicie leczonym antybiotykami czyli mój pierwszy kontakt z peruwiańską służbą zdrowia :)

poniedziałek, 7 lipca 2014

Huanchaco

My first 2 weeks in Peru I am going to spend in a lovely turistic town called Huanchaco. It is famous for caballitos de totora (little reed horses), traditional fishing boats which are actally still commonly used by the locals.




Second popular attraction is surfing and this is what I decided to try today. It always seemed too scary, too impossible. Getting to some point against the waves, catching the right wave and then finally, standing up on the board and not falling immedately out of that. The reality is.. not really far from my expectations. Staying on the board why laying flat and swimming towards the right point turned out to be the first challenge I didn't expect. It took me ages, so when I finally got to the right place in the ocean, I was ready to give up and not even trying to actually surf. But I did. The first few attemps were tragic, I didn't even have a chance to fall of the board since I couldn't stand up at all. Finally, I managed. Around 5 proud seconds of actuall standing on the board without support of my hands.



Moje dwa pierwsze tygodnie w Peru spędzam w Huanchaco, uroczej miejscowości turystycznej. Jest ona znana dzięki caballitos de totora (koniki z trzciny), tradycyjnym łodziom rybackim, używanym przez tubylców do dzisiaj. Rybacy wypływają na tych łódkach na morze uzbrojeni jedynie w wiosło i po chwili wracają z rybą w dłoni. Jak - nie mam pojęcia.




Druga atrakcja Huanchaco to surfing i tego właśnie postanowiłam dzisiaj spróbować. Surfowanie zawsze wydawało się zbyt przerażające, zbyt niemożliwe. Dopłyniecie do pewnego punktu na morzu mimo fal uderzających we mnie, złapanie dobrej fali i wreszcie ostatni wyczyn wstania na desce i nie spadnięcia z  niej natychmiast. Rzeczywistość okazała się być.. nie tak daleka od moich przewidywań. Pierwszym wyzwaniem, którego nie spodziewałam się zupełnie było utrzymanie się na desce leżąc na niej. Dotarcie do mojego instruktora zajęło mi wieczność, więc gdy udało mi się w końcu dotrzeć do właściwego miejsca na oceanie, byłam gotowa zrezygnować i nawet nie próbować właściwego surfowania. Skoro jednak byłam już w dobrym miejscu, głupio było tego nie wykorzystać. Pierwsze próby były tragiczne, nie miałam nawet jak spaść z deski, bo nie potragiłam na niej stanać. W końcu, udało się. Około pięć dumnych sekund stania bez podpierania się rękami. Zaskakujące jest to, że gdy złapie się fale, deska, która wcześniej trzęsła się jak szalona, robi się stabilna i to strach przed upadkiem jest siłą ciągnącą w dół.