środa, 5 listopada 2014

O śmierci bez przesady/ About death without exaggeration



Wszystkich Świętych to jedno z moich ulubionych celebracji w roku. Lubię tę nostalgię, specjalny czas by myśleć o bliskich, którzy, mimo że odeszli, wciąż mają znaczenie i wpływ na moje życie. Lubię atmosferę cmentarza po zmroku, listopadowy chłód ogrzewany przez setki zniczy.

Obserwując przez ostatnie parę miesięcy zwyczaje Peruwiańczyków, ich podejście do Boga, wiary oraz śmierci (czaszka wykopana z niszczejącego grobu na cmentarzu, wisząca nad drzwiami wejściowymi, podobno na szczęście), katolicką dewocję wymieszaną z inkaskimi przesądami i zupełnym brakiem poszanowania dla chrześcijańskich wartości, nie mogłam się doczekać Święta Zmarłych. Mniej skomercjalizowane (z wyjątkiem Halloween, które tak jak w Polsce wydaje się być uroczystością tylko dla młodych i zupełnie nie wchodzącą w konflikt z tradycją), zachowuje więcej tradycyjnych zwyczajów. Choć tutaj, podobnie jak w Polsce, celebruje się dwa dni, ich symbolika jest zupełnie inna. Pierwszy listopada to Dzień Żywych – nazwa zaskakująca jak na wspominanie zmarłych, ale jest to dzień kiedy to dusze tych, którzy odeszli, przychodzą odwiedzić tych, którzy pozostali. Dusze nawiedzają więc domy, w których na stole czeka na nie ich ulubione pożywienie, zwłaszcza słodycze, napoje, alkohol. Podobno jeśli zmarły skosztował pożywienia, nie ma ono już smaku, jednak razem z moją peruwiańską host-siostrą wypiłyśmy ciemne słodkie piwo Cusqueña zostawione dla jej babci i bardzo nam smakowało ;)



Drugi listopada to Dzień Zmarłych i dopiero wtedy odwiedza się cmentarz, który ożywa dźwiękami muzyki i entuzjazmem upojonych. Tłumy wlekące na cmentarz skrzynki piwa początkowo trochę mnie zaskoczyły. Jednak istnieje jakiś czar w tym, że na cmentarz przychodzą całe rodziny, piją piwo, wspominają zmarłych, grają ulubioną muzykę zmarłych, w rytm której dzieci tańczą na nagrobkach. Tutaj śmierć jest częścią życia, choć bolesną jak na całym świecie, to trochę bardziej oswojoną. I bycie wśród zmarłych bez nadęcia i obowiązkowej zadumy też ma swój urok.


Dziadek Piotr byłby zachwycony...



All Saints Day is one of my favourite holidays. I like the nostalgia, the special time devoted to thinking about the relatives that, even though passed away, still have importance and influence on my life. I like the atmosphere of the cemetery after the dusk, the coolness of November heated by hundreds of candles.

Having observed for last few months the customs of Peruvians, their attitude towards God, faith and death (a skull dug out of the decaying grave, hanging above the entrance door, which is supposed to bring luck), the catholic devotion mingled with Inka superstitions and total lack of respect to the Christian values, I could not wait for the Days of Deaths. Less commercialized (except for the Halloween which, similarly to Poland, seems to be a celebration just for the young and uninterfering with the tradition), keeps more old customs. Even though here, as in Poland, two days are celebrated, their meaning is quite distinct. The first of November is The Day of the Alive, which is quite a surprising name considering that this is supposed to be memorial of the death, but it is in fact a day, when souls of those who passed away, come to visit those who stayed. The souls are therefore entering the houses where their favourite food, especially sweets and drinks are waiting for them on the table. It is said that if the dead tries some of that food it does not have taste anymore, but we drank together with my Peruvian host-sister some sweet dark beer „Cusqueña” left for her grandma and it tasted just fine ;)



The second of November is the Day of the Dead and this is the day when everyone visits the graveyard, which is animated with the sounds of music and the cheerfull mood of people under the influence of alcohol. The crowds dragging the beer boxes to the graveyard surprised me a bit at the beginning. However, there is some charm in the fact, that whole families come to the cemetery, they drink beer, recall their descended ones, they play the favourite music of the dead, to the rhythm of which kids dance on the tombs. Here, the death is part of the life, and even though as painful as all over the world, a bit more domesticated. And being among the dead without sullen and obligatory reverie has its charm.

Grandpa Piotr would be delighted...

Nasza domowa czaszka/Our domestic skull

Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz

wtorek, 28 października 2014

Kac i różowe flamingi/ Hangover and Pink Flamingos – Salar de Uyuni/ Bolivia. Day 2


Kac na wysokości 4000-5000 m. n.p.m. w większości w samochodzie przy rytmach cumbii (tutejsze disco polo) i „Bailando” był interesującym doświadczeniem. Czułam się jakby ktoś na stałe zatkał mi uszy, a wszystkie dźwięko-myśli wychodzące z moich ust nie były moje. Jako, że byłam jedyną osobą w grupie mówiącą po hiszpańsku a tym samym tłumaczem, wprawiałam tym grupę w ogólną radość, gdy słuchali moich spowolnionych wypowiedzi w okropnym zimnym hotelu, gdzie prąd pojawia się między 19 a 21, a po korytażu łażą ze swoimi garnkami ortodoksyjni żydzi, kórzy upierają się, że uda im się ugotować koszerną kolację na boliwijskim pustkowiu.


W ten dzień zrobiłam jednak najwięcej zdjęć. Większość z nich dosyć nieudanych, ale nie mogłam przestać pstrykać zdjęć setek różowych flamingów, żyjących w kilku pięknych, wielokolorowych jeziorach, które mijaliśmy.


Hangover at the altitude of 4000-5000 m a.s.l. mostly spent in a car with the rythms of cumbia and „Bailando” was quite an experience. I felt as if someone covered my ears and all the thoughts and sounds leaving my mouth were not mine. Since I was the only person in the group speaking Spanish (and thus the group's interpret), I was laughed off by my group when they had to listen to my slowed-down phrases in a horible, cold hostel, where electicity appears only between 7 and 9pm, and there were Orthodox Jews walking there and back in the corridor with the pots they dragged with them, stubbornly claming that they will prepare a kosher dinner in the middle of Bolivian nowhere.


However, this was also the day when I took the biggest number of photos. Most of them not that nice, but I simply could not stop taking pictures of hundreds of pink flamingos living in a few beautiful lakes we passed by.






poniedziałek, 27 października 2014

Trzy dni na Księżycu / Three days on the Moon – Salar de Uyuni/ Bolivia

Z La Paz nocnym autobusem wybrałyśmy się na trzydniową wycieczkę na Księżyc. Znalazłyśmy czworo współtowarzyszy podróży z Niemiec i Australii, odpowiedni pojazd i niezawodnego przewodnika/kucharza/kierowcę/DJ'a wyposażonego w jedną aczkolwiek wymowną piosenkę pt. „Bailando”.


Salar de Uyuni to jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Bolivii – codziennie na tę słoną pustynię wyruszają dziesiątki aut, które wożą turystów tym samym utartym szlakiem. Dla odmiany od mojej codzienności przez te 3 dni prawie wszyscy, których widziałam to tacy jak ja gringo. Jeśli ktoś szuka przeżycia kulturowego, pragnie poznać Boliwijczyków, ich tradycje i zwyczaje, jest to absolutnie najgorsze do tego miejsce w całym kraju. Jest to zarazem jeden z najniezwyklejszych krajobrazów, jakie widziałam w życiu:)


From La Paz we took a night bus to set off for our three day trip to the Moon. We found four co-travellers to share a shuttle with us, the shuttle itself and the only and irreplacable guide/cook/driver/DJ equipped in one and only but so powerful song „Bailando”.


Salar de Uyuni is one of the most turistic places in Bolivia – everyday a serious number of cars, taking all the tourist the same route, is setting off for this salty desert. And to the contrary of my everyday life in Peru, most of them are gringos. Thus, if someone is looking for the cultural experience, get to know the Bolivians, learn their traditions and customs, that is absolutely the worst place in the whole country. However, this is also the place where I saw one of the most unique landscapes of my life.