poniedziałek, 22 września 2014

Miłość od pierwszego wejrzenia/ Love from the first sight – La Paz!

Droga do La Paz, choć nie stolicy, to jednak najbardziej interesującego miasta Boliwii, mimo absolutnego braku przygotowania z naszej strony (kto by sprawdzał wcześniej połączenia dla 42-godzinnej podróży), szła jak z płatka. W każdym autobusie, podczas każdej przesiadki spotykałyśmy ludzi, którzy powtarzali nam, że mamy być ostrożne, wskazywali drogę, opowiadali historie z własnych podróży, nasz ostatni kompan – Argentyńczyk wracający z kilkumiesięcznej podróży po Ameryce Południowej – pomógł nam nawet znaleźć bardzo przyjazny hostel w La Paz.

Mój zachwyt nad La Paz zaczął się dosłownie nad miastem – w El Alto – mieście-satelicie La Paz, które, choć większe (2,3mln), jest biednym przedmieściem ustytułowanym na płaskowyżu ponad 900m nad centrum miasta. Z El Alto rozpościera się jednak przepiękny widok na kanion w którym leży La Paz, cudownie oświetlone gdy pierwszy raz je zobaczyłam. Zjeżdżaliśmy więc te 900m w dół krętymi uliczkami, a ja czułam, że każdy stragan, każda plątanina kabli, każdy zadbany lub sypiący się budynek są na swoim miejscu tworząc miasto idealne. Jakimś cudem, bez rezerwacji, udało nam się znaleźć późnym już wieczorem hostel dla backpackerów, z zupełnie niesamowitym barmanem i interesującymi klientami, dzięki czemu, mimo wielogodzinnej i męczącej podrózy, nie było mi dane położyć się spać do późnych godzin nocnych.




Kolejne dwa dni w La Paz to ogromne ilości spotkanych ludzi (nawet Polaków, już prawie 2 miesiące nie rozmawiałam po polsku na żywo), widoki z wielu wzgórz rozsianych po mieście, wjazd kolejką linową na brzeg kanionu, targowisko łącznie z czarnym rynkiem samochodów i wszystkiego innego, co na czarnym rynku warto sprzedawać. Szczególnie interesująca okazało się darmowe zwiedzanie (free walking tour) organizowane przez Red C&P (www.redcapwalkingtours.com). Australijka i Turczynka mieszkające na stałe w La Paz opowiadały nam o życiu obcokrajowca w Boliwii, o rzeczach, które je zaskoczyły, o zwyczajach, które musiały zaakceptować, a także o wydarzeniach, które budzą przerażenie.


Miejscem, w którym zaczęliśmy zwiedzanie był plac przed więzieniem San Pedro. Nie jest to więzienie jakie znamy. W tym więzieniu każdy musi się sam utrzymać, przez co każdy prowadzi swój biznes i standard życia adekwatny do zamożności. Są więc zwykli biedni ludzie, prowadzący piekarnie, restauracje, czyszczący buty lub ubrania, stolarze, artyści dobiący biżuterię, a także potentaci narkotykowi produkujący podobno najlepszą kokainę na kontynencie. Więzienie jest więc podzielone na sektory adekwatne do zamożności, a w najbogatszych celach można znaleźć telewizory plazmowe oraz jacuzzi. Wielu skazanych żyje tutaj z członkami rodzin, które mogą swobodnie wchodzić i wychodzić, a tuż obok więzienia jest szkoła dla dzieci skazanych. Więzienie San Pedro w latach 90 stało się jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Boliwii dzięki Thomasowi MaFadden, angielskiemu dealerze narkotykowemu, który będąc więźniem w San Pedro zaczął prowadzić tam swój biznes turystyczno-narkotykowi, sprzedając gringos kokainę oraz oprowadzając ich po tym niezwykłym zakładzie karnym. Była to nawet jedna z czołowych atrakcji sugerowanych przez Lonely Planet w La Paz. Precedens zakończył się jednak gdy Rusty Young, australijski backpacker, opublikował swoją książkę Marching Powder, opowiadającą o San Pedro, swojej przyjaźni z MaFaddenem, korupcji i turystyce więziennej. Obecnie turyści dalej próbują zwiedzać San Pedro, jednak nie jest to zbyt dobry pomysł, gdyż najpewniej zakończy się to byciem obrabowanym przez „przewodników” obiecujących wejście lub zostaniem tam na dłużej gdyby rzeczywiście udało się tam wejść. Więcej informacji i zdjęcia na temat San Pedro na stronie www.marchingpowder.com, niestety tylko po angielsku, bo jak się okazuje ani książka ani nawet artykuł na ten temat na Wikipedii nie zostały przetłumaczone na język polski. Wkrótce jednak na pewno się to zmieni, ponieważ Brad Pitt zamierza zekranizować „Marching Powder”!


Drugą atrakcją turystyczną, która zrobiła na mnie wrażenie było Targowisko Czarownic. Wprowadzanie katolicyzmu w Boliwii było interesującym procesem, gdyż rdzenni mieszkańcy Andów wierzący w swoje politeistyczne bóstwa takie jak np. Pachamama, czyli Matka Ziemia na wszelki wypadek wierzyli i wierzą do dzisiaj także w Boga Ojca, Jezusa oraz przede wszystkim w Matkę Boską, która jest dla nich jednym z wcieleń Pachamamy. W związku z tym oczywiście wszyscy są katolikami, ale na wszelki wypadek odprawiają też wszystkie przedchrześcijańskie rytuały. Jednym z takich rytuałów jest zakopywanie płodów lam pod fundamentami domów, by zadowolić Pachamamę. Na Targowisku Czarownic można zatem, oprócz proszków na wszystko, ziół i amuletów, kupić także wysuszone płody lam, które wiszą nad wejściem do każdego ze straganów. Według opowieści naszych przewodników lama może zadowolić Pachamamę jedynie w wypadku zwykłych domów mieszkalnych, cóż zatem począć gdy stawia się np. hipermarket? Wtedy niezbędna jest ofiara z człowieka, a pod jednym z boliwiańskich supermarketów znaleziono ludzkie szczątki. Podobno czarownice z Mercado La Hechiceria gdy poproszone są o złożenie ofiary z człowieka, szukają wśród bezdobnych osoby, która nie ma już żadnej rodziny oraz nadziei na zmianę życia, upijają ją, a potem żywcem zakopują na placu budowy, po czym można spokojnie rozpocząć prace budowlane, będąc pewnym, że zadowoliło się Pachamamę. Brzmi to okrutnie i nieprawdopodobnie. Jednak po blisko 3 miesiącach, które jestem już w Andach, po wielu opowieściach, które słyszałam tutaj w Peru na temat terrorystów ze Świetlistego Szlaku, na temat lokalnych wierzeń moich 18-20 letnich znajomych oraz po prostu wchodząc parę razy dziennie do domu, nad którego głównymi drzwami znajduje się ludzka czaszka wykopana na cmentarzu z sypiącego się grobu, fakt ofiarowania Pachamamie człowieka, nie wydaje się tak bardzo nieprawdopodobny.


La Paz było tak fascynujące, że zasłuchana w opowieści rzadko sięgałam po aparat. Zdjęcia są więc zupełnie nie związane z najciekawszymi miejscami, mam jednak nadzieję, że ten wyjątkowo długi tekst też choć trochę Was zainteresował :)




The way to La Paz, which, though not the capital, is definitely the most interesting city in Bolivia, was, despite absolute lack of preparation from our side (who would check the bus connections before 42-hour long bus drive), surprisingly smooth. In each bus and during each bus change we met friendly people repeating us that we should be careful, showing us the way, telling their stories, and our last co-traveler, an Argentinian coming back from a few months long travel in South America, even helped us find a nice hostel in La Paz.

My astonishment at La Paz started above the city already – in the satellite city of La Paz called El Alto, which despite the fact of being much bigger (2,3 mln of inhabitants) is just a poor suburb situated on the plateau 900m above the city centre. However, El Alto is a beautiful view point for the cannion where La Paz is located and that was where I saw amazingly illuminated city for the first time. We were descending these 900 meters, taking little curvy streets and I felt that each little stall, each tangle of cables, each well-maintained or tumbling down building is in its right place creating a perfect city altogether. In the late evening, without previous booking, we somehow managed to find a backpackers, with amazing bartender (providing customers with everything they would need or want: La Paz stories, Bolivian music, coca leaves tea, weed, cocaine, addresses of nice clubs and taking care that I would get into a safe taxi, which is not that obvious in the city) and interesting customers. Thanks to that, despite of many hours of exhausting journey, I could not go to bed until early in the morning.

Two following days in La Paz were great number of travelers met (even Poles, I haven't spoken Polish live in almost 2 months now), views from amazing miradores situated at different hills of the city, ascending the threshold of the canion with cable cars, black market in El Alto, selling cars and anything that you would like to get in black market. But the most interesting part of our visit turned out to be a free walking tour organized by Red C&P www.redcapwalkingtours.com. Two girls, an Australian and a Turkish currently living in La Paz were telling us about the life of foreigner in Bolivia, about things that surprised them, about customs that they had to accept as well as about some truly daunting events.

The place where we started our tour was a square in front of San Pedro prison. However, it is not just a regular prison. Everyone has to make his living there and according to the the wealth they live in different conditions from unbearable poverty to comfortable lofts with flat screen TV and jacuzzi. What is unusual is that many convicts' families with inside with them, there is even school just next to, where most of children go to. What is even weirder is the fact that in 90's the prison tourism developed inside and the gringos, greedy for most extreme attractions, were entering the facility to try supposedly the best cocaine and check out one of the most unique attractions advised by Lonely Planet. Their guide were Thomas MaFadden, an English drug trafficker, who happen to be San Pedro convict as well. His story is told a book of Rusty Young called Marching Powder and is going to be filmed by Brad Pitt next year. More stories and pictures from San Pedro prison can be found here: www.marchingpowder.com.

A second place that left me astonished me was the Market of Witches. Introducing the Catholicism in Bolivia (similarly as in Peru) was quite unusual process, since the indigenous people of Andes, believing in their polytheistic gods as Pachamama (Mother Earth) for instance, just in case expanded their Olympus and today their believe in Father God, Jesus and especially Holy Mary, who for them is one of the incarnations of Pachamama. Thus all the Bolivians are Catholics, but just in case they also perform all the prechristian rituals. One of those is burring llama fetuses in the ground where the house is supposed to be built in order to please Pachamama. Thus, dried llama fetuses are, along with dusts, herbs and amulets, just another good you could purchase there. According to our guides the llamas are enough as an sacrifice only in case of regular dwellings, what would then please Pachamama in case of the construction of bigger buildings as hypermarkets for instance? Then the sacrifice of person is indispensable and the human remains were found under one of the Bolivian hypermarkets. Apparently, the witches from
Mercado La Hechiceria search for a homeless person with no family and no hope whatsoever, make him drunk, bury alive in the construction site and then the works can be started with certainty that Pachamama has been pleased. Sounds cruel and impossible? Well, after 3 months in Peru, believes that even very young people have, cruelty of Sendero Lumino from just 15-20 years ago, and the fact of entering several times a day a house which has human skull, digged out of old grave in local graveyard, above the entrance door to protect the home, the eventuality of sacrificing a human does not seems that impossible.

La Paz was so fascinating, that focused on the stories I rarely reached for my camera. The photos are thus quite unrelated to the most interesting places. However, I hope that this slightly longish text was at least a bit inspiring to start thinking about booking the first possible flight to La Paz :)


czwartek, 11 września 2014

Huancayo czyli wycieczki po Centralnych Andach

 Podróżowanie według wskazówek, porad i gościnności Peruwiańczyków jest interesującym doświadczeniem. Centralne Andy, w których mieszkam to teren bardzo mało turystyczny, na co duży wpływ mieli terroryści ze Świetlistego Szlaku (Sendero Luminoso), którzy w latach 80tych i 90tych sprawili, że turyści nie mieli prawa tutaj wjeżdżać, a sami Peruwiańczycy nie tylko bali się podróżować, ale także wychodzić z domów po nastaniu godziny policyjnej. Rozmawiając nawet z mieszkańcami naszej Palca można usłyszeć o egzekucjach, które odbywały się na głównym placu miasteczka. I choć teraz jest tu dosyć bezpiecznie, zagraniczni turyści goszczą tu bardzo rzadko, za to ci, którzy już dotrą mają okazję obcować z kulturą peruwiańską w najmniej zmienionej formie. Wiele kobiet wciąż nosi na co dzień tradycyjne stroje, w celebracjach takich jak Semana Santa (Wielki Tydzień) czy sierpniowe Santiago uczestniczy cała kilkudziesięcioosobowa rodzina, widok gringi (takiej jak ja) wciąż budzi spore poruszenie. 




Znudzone naszym małomiasteczkowym życiem postanowiłyśmy w pewien weekend pojechać do Huancayo, największego miasta w regionie, absolutnie wszyscy mieli więc coś do powiedzenia w sprawie naszego wyjazdu. Oczywiście nie było mowy o spaniu w hostelu, bo przecież mama szwagierki naszej host-mamy mieszka w Huancayo, musimy więc koniecznie się tam zatrzymać. Dzięki poradom jak tanio i szybko dojechać do Huancayo, nasza podróż wydłużyła się dwukrotnie Przestrzegano nas wiele razy przed zimnem (okazało się, że jest dużo cieplej niż w miasteczku, gdzie mieszkamy) oraz czychającymi na nas niebezpieczeństwami. Gdy już dotarłyśmy do domu mamy szwagierki naszej host-mamy, zostałyśmy nakarmione i zabrane na urodziny do wujka. Peruwiańska idea podróżowania polega na odwiedzaniu rodziny i wspólnym jedzeniu. Musiałyśmy więc spędzić trochę czasu pijąc unia de gato domowej roboty, oraz tłumacząc się, dlaczego nie zjemy świnki duszonej w beczce i dlaczego po 2 godzinach spędzonych z rodziną chciałybyśmy w końcu zobaczyć trochę miasta.

 


Huancayo rzeczywiście przypadło nam do gustu – ciekawe parki, żywe centrum, niedzielny jarmark z ręcznie robioną biżuterią, torbami oraz wszelkimi dobrami tkanymi z wełny alpaki. Mój przewodnik radził też zobaczyć Tore Tore – dziwne konstrukcje skalne na obrzeżach miasta. Tutaj głos zabrali nasi gospodarze, stwierdzając, że jest to po pierwsze miejsce bardzo niebezpieczne, a po drugie zupełnie nieciekawe i lepiej byłoby spędzić czas na pikniku. Jako zupełnie niekulturalni goście, postanowiłyśmy jednak dotrzeć do Tore Tore, które okazało się jednym z najbardziej niezwykłych miejsc jakie dotąd widziałam. Nazwa Tore oznacza wieżę, co doskonale oddaje wygląd smukłych czerwonawych konstrukcji skalnych, które jak dla mnie mogłby śmiało istnieć gdzieś na Marsie.



Zostawiając Huancayo z pewnym niedosytem, zahczyłyśmy tylko w drodze powrotnej o jezioro Paca (3418 mnpm) gdzie zostałyśmy do zachodu słońca, w międzyczasie po raz pierwszy poznając z bliska lamę i alpakę.


środa, 3 września 2014

Niemiecka kolonia w peruwiańskiej selwie, czyli moja pierwsza wyprawa do dżungli


  Po kilku tygodniach trwania w chłodzie wysokich Andów, w ostatni weekend udało mi się wybrać do dżungli. Żeby powoli delektować się wrażeniami, które będą mnie czekać gdy wybiorę się do serca Amazonki, zaczęłam od ciekawego miejsca, czyli lasów mglistych (a nie deszczowych), w dodatku od niemieckiej kolonii, w której wciąż można spotkać blond-włosych potomków kolonizatorów oraz domy niczym teleportowane z Tyrolu.  Pozuzo to maleńka mieścina do której prowadzi tylko jedna wąska droga, którą pokonując wstrzymuje się oddech co 2 minuty, z impetem wjeżdżając w wąski zakręt nad urwiskiem. Założyli ją Niemiecko-Austriaccy kolonizatorzy, którzy przybyli tutaj około roku 1850. Mimo ponad 150 lat, które minęły od założenia kolonii, wciąż jest tu wielu peruwiańskich „gringo”, domki z drewna są bardzo alpejskie, a w powietrzu czuć ten ordung, który czuć także wjeżdżając do Niemiec lub Austrii z krajów o mniej uporządkowanej mentalności. Dziewczyna pracująca w firmie transportowej, mimo typowo niemieckiej urody mówiąca jedynie po hiszpańsku, wpuszczała nad do autobusu jeden po drugim, wskazując miejsce, gdzie mamy siedzieć – spokojnie, bez krzyków, zmian, przepakowywania. Widok zupełnie nierealny w jakiejkolwiek peruwiańskiej firmie.

 Oprócz uroku tyrolskiego miasteczka, Pozuzo ma jednak również zalety peruwiańskiego klimatu – piękna natura, maleńkie laguny, tysiące motyli, niestety zupełnie nieuchwytnych przez aparat mimo wielu prób sfotografowania wielkich jak dłoń błękitnych owadów. Nic dziwnego, że to właśnie miejsce wybrali niemieccy kolonizatorzy – trudno sobie wyobrazić w Peru miejsce o bardziej przyjaznym klimacie.

 W drodze powrotnej z Pozuzo zatrzymałyśmy się w Oxampampa, trochę większym miasteczku, na którego styl i ducha wciąż mają wpływ potomkowie Tyrolskich kolonizatorów. Akurat odbywała się fiesta miasta, niestety z przykrością odkrywam, że tutejsze fiesty nie są w moim guście zabawy, przejechawszy więc pół miasta cisnąć się w cztery osoby w moto-taxi w poszukiwaniu dobrego miejsca do imprezy, poszłyśmy grzecznie spać przed północą i przygotować się na ostatni dzień w selvie i powrót do zimnej Palkeńskiej rzeczywistości.