Kac na wysokości 4000-5000 m. n.p.m. w
większości w samochodzie przy rytmach cumbii (tutejsze disco polo) i „Bailando”
był interesującym doświadczeniem. Czułam się jakby ktoś na stałe zatkał mi
uszy, a wszystkie dźwięko-myśli wychodzące z moich ust nie były moje. Jako, że
byłam jedyną osobą w grupie mówiącą po hiszpańsku a tym samym tłumaczem,
wprawiałam tym grupę w ogólną radość, gdy słuchali moich spowolnionych
wypowiedzi w okropnym zimnym hotelu, gdzie prąd pojawia się między 19 a 21, a
po korytażu łażą ze swoimi garnkami ortodoksyjni żydzi, kórzy upierają się, że
uda im się ugotować koszerną kolację na boliwijskim pustkowiu.
W ten dzień zrobiłam jednak najwięcej zdjęć. Większość z nich dosyć nieudanych, ale nie mogłam przestać pstrykać zdjęć setek różowych flamingów, żyjących w kilku pięknych, wielokolorowych jeziorach, które mijaliśmy.
Hangover at the altitude of 4000-5000 m a.s.l. mostly spent in a car with the rythms of cumbia and „Bailando” was quite an experience. I felt as if someone covered my ears and all the thoughts and sounds leaving my mouth were not mine. Since I was the only person in the group speaking Spanish (and thus the group's interpret), I was laughed off by my group when they had to listen to my slowed-down phrases in a horible, cold hostel, where electicity appears only between 7 and 9pm, and there were Orthodox Jews walking there and back in the corridor with the pots they dragged with them, stubbornly claming that they will prepare a kosher dinner in the middle of Bolivian nowhere.
However, this was also the day when I took the biggest number of photos. Most of them not that nice, but I simply could not stop taking pictures of hundreds of pink flamingos living in a few beautiful lakes we passed by.