czwartek, 22 stycznia 2015

O mocy zaklętej w kamieniach

Miał być artykuł, zżarła mnie trema i wieczne niezadowolenie z własnych tekstów. Wybaczcie, teksty dla czytelników bloga są niedoskonałe, zakładam, że wszyscy i tak oglądają tylko obrazki ;)

A dzisiejszy post jest z dedykacją dla mojej niesamowitej cioci Jadwigi, która kończy dzisiaj 80 lat, a jednocześnie wciąż jest jednym z najbardziej wytrwałych i inspirujących podróżników jakich znam. 



  Od kiedy przyjechałam do Peru odkrywam tutejszą duchowość. Choć zdecydowana większość Peruwiańczyków deklaruje się jako wierzący katolicy, jest to dla nich sprawa religii i wiary, podczas gdy duch tego kraju od wielu wieków tkwi gdzieś indziej i mimo narzucenia przez Hiszpanów religii, duchowość do dzisiaj się temu opiera.



            Gdzie zatem znajduje się duch peruwiański? W skałach, górach, kamieniach. Inkaskie „huaca”, tłumaczone na europejskie języki jako świątynia było dla Inków niczym innym jak świętą skałą. Z perspektywy kultury zachodniej, gdzie od wieków istnieją religie posiadające Boga i świątynie, panteistyczna duchowość (Inkowie nie posiadali religii) jest czymś trudnym do zrozumienia i brzmi trochę jak pogańskie zabobony. Tutaj jednak nie trzeba się nad tym zastanawiać, poszukiwać swojej religii, duchowości.. Peruwiańskie skały mają moc i energię, którym nie sposób się oprzeć, są częścią życia, w którą nie trzeba wierzyć, wystarczy, że się ją czuje.


 
            W mojej andyjskiej wiosce mieszkają górnicy, którzy często opowiadają mi swoje doświadczenia z kopalni, które w przeciwieństwie do naszego górnośląskiego wyobrażenia o kopalniach, zwykle znajdują się w miejscach bardzo dalekich od cywilizacji, często śpią oni w namiotach rozbitych powyżej 5000 m n.p.m., bo w pobliżu nie ma żadnych osad. Doświadczeni andyjscy górnicy uczą inżynierów jak przeprosić góry za ich eksploatowanie, że rozpoczynając każde odwierty powinno się złożyć ofiarę Pachamamie (Matce Ziemi). Ofiarą mogą być chicha (piwo z kukurydzy), ziemniaki, lamy lub inne zwierzęta. Górnicy sami podejmują te działania, często wbrew żartom młodych Limańskich inżynierów, którzy jednak z czasem nabierają pokory w stosunku do duchów gór, których obecności nie da się tam nie doświadczać. Istnieje też przekonanie, że góry wskazują gdzie znajdują się minerały, – gdy w miejscu gdzie rozbije się obóz przyśni się śniada Peruwianka, nie ma sensu szukać, bo niczego się tam nie znajdzie. Gdy natomiast przyśni się gringa, blondynka, w okolicy na pewno są wartościowe minerały, może nawet złoto.



            Dobrze przygotowana w wiedzę na temat sacrum kamieni ruszyłam do Krainy Inków, gdzie znajdują się najbardziej imponujące kamienne budowle Peru. Podróż zaczęłam w Cusco, dawnej stolicy Inków, dzisiaj najbardziej turystycznym i według wielu najpiękniejszym mieście w Peru. Samo miasto, choć piękne, nie skradło mi serca – jak dla mnie jest zbyt mało peruwiańskie, ze Strarbucksem, ekskluzywnymi butikami otwieranymi dla amerykańskich turystów, a nawet tradycyjnie ubranymi Peruwiankami, które chodzą po centrum z lamami i za opłatą oferują zdjęcie z tym najbardziej charakterystycznym alpejskim zwierzakiem. Na szczęście pół godziny marszu od centrum znajdują się ruiny twierdzy Sacsaywaman, dużo większej i znacznie istotniejszej strategicznie niż Machu Picchu. Sacsaywaman został zbudowany na planie pumy, z kamieni idealnie dopasowanych i przyciętych tak, że do łączenia ich nie jest już potrzebna żadna zaprawa.



            Po kilku dniach spędzonych w Cusco, w którym miałam w końcu dostęp do komfortów pierwszego świata, takich jak Wi-fi w hostelu, dobra wegetariańska restauracja i impreza w domu, który nie jest zbudowany z błotnych cegieł, w końcu ruszyłam do najważniejszego celu turystycznego Ameryki Południowej – Machu Picchu. Choć na większości filmów lub w albumach sugerowaną drogą do Machu Picchu jest pociąg, z powodu absurdalnych cen dla turystów zagranicznych (ok 7 razy droższych niż dla Peruwiańczyków), większość podróżników, zwłaszcza tych z niezbyt wielkim budżetem, decyduje się przyjechać busem do stacji Hidroelectrica, skąd 10kilometrową drogą wzdłuż torów biegnących wśród dżungli, docierają w końcu do Aguas Calientes, zwanych także Machu Picchu Pueblo. Jest to doskonała czas dla samotnych podróżników takich jak ja, by poznać ludzi, z którymi następnego dnia będzie się wdrapywać na Machu Picchu.



            Pobudka o 4 rano. O 4.30 ruszamy niezliczoną ilością kamiennych schodów ułożonych wśród dżungli w górę, by o 6.00 dotrzeć do otulonego mgłami Machu Picchu. Półprzytomni patrzymy na to niezwykłe miejsce stworzone przez Inków z miłości do kamieni i pięknych widoków. Trudno uwierzyć, że świat zapomniał o takim cudzie na 400 lat, że pozwolono mu zarosnąć dżunglą, usnąć na tyle lat. Teraz jednak nie ma szans na senność. Mimo, że istnieje dzienny limit wejść, to 2000 osób to jednak dosyć sporo. Drepczemy więc potulnie za naszym przewodnikiem w wygodne miejsce, w którym zaczyna on snuć opowieści na temat Machu Picchu, jego historii i przeznaczenia poszczególnych budynków. Słucham go dosyć nieuważnie, próbując zrobić zdjęcia zanim mgła się rozejdzie, pojawi się szczyt Wayna Picchu, a miasto nie będzie już wyglądać tak sennie. Oprócz tego po przeczytaniu paru publikacji na temat kultury Inków, wiem już, że na temat Machu Picchu wciąż istnieje tak mało informacji, że większość rzeczy, o których opowiada przewodnik to domysły i legendy. Te domysły to jednak domena Peruwiańczyków, którzy w każdej skale, każdym kamieniu widzą jakiś kształt, jakąś postać. Widać to też w samym Machu Picchu – Inkowie nie usunęli wszystkich nierówności, po czym postawili miasto. W formy istniejące w tym miejscu wpletli swoje zabudowania, w skałach wyrzeźbili schody, a głazy w kształcie skrzydeł otoczyli zabudowaniami, tworząc tak zwaną „Świątynię kondora”. Co ciekawe, to zwierzę, symbolizujące życie pośmiertne, jest powtarzającym się motywem w Machu Picchu, bo oglądając miasto z góry, można dostrzec, że zbudowane jest na planie tego andyjskiego ptaka. Mimo zmęczenia po pierwszym podejściu udałam się więc kolejnymi schodami, kolejne dwie godziny w górę, by zdobyć szczyt Montagna Machu Picchu. Wspinaczka była trochę ponad moje siły, dreptałam stopień po stopniu, noga za nogą, moi współtowarzysze tego dnia, Meksykański informatyk i Holenderski trener osobisty zostawili mnie w tyle, a ludzie schodzący z góry na przemian dodawali mi otuchy lub radzili zawracać. Na szczęście udało mi się dotrzeć, tuż przed zamknięciem punktu widokowego by zobaczyć Machu Picchu z niezwykłej perspektywy, ukazującej plan kondora. Po zejściu z Montagna, około godziny 15, gdy większość turystów już wróciła do Aguas Calientes, mieliśmy jeszcze trochę czasu by delektować się widokami oraz poznać bliżej wścibskie lamy, których ulubionym owocem okazały się jabłka, a one same bardzo zręcznymi ich złodziejami. Jeszcze chwila by pochodzić między skałami, podotykać ich na spokojnie, poczuć ich energię i czas wracać do Aguas Calientes, by odpocząć po pięknym, lecz męczącym dniu.












Po powrocie do Cusco miałam kilka godzin czekania na autobus, postanowiłam więc pochodzić chwilę po straganach, kupić ostatnie swetry i rękawiczki z wełny alpaki, porobić ostatnie zdjęcia. Przy jednej z uliczek zaczepił mnie chłopak sprzedający swoje rękodzieło. Ci artyści uliczni, obecni w każdym nawet niewielkim mieście, są wolnymi duchami, przez moje koleżanki sprawdzonymi informatorami na temat możliwości kupienia marihuany, ale też ludźmi, którzy jak nikt inny pamiętają o duchach tej ziemi. Kiedy więc zaproponował, że zabierze mnie do Świątyni Księżyca, która znajduje się jakieś 40 minut marszu od centrum, chwilę się wahałam, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Szliśmy więc w górę, eukaliptusowymi ścieżkami na których nie spotkaliśmy prawie żadnych ludzi, a ja zaczęłam myśleć, że może nie był to najlepszy pomysł iść w opuszczone miejsca z chłopakiem spotkanym na ulicy. W końcu dotarliśmy do jakiegoś wielkiego głazu, ze szczeliną, przez którą miałam wejść do środka. Gdy tylko przekroczyłam próg, którego strzegły dwa wyryte w skale węże, symbolizujące życie przed życiem, życie płodowe, poczułam, że jestem w najważniejszym miejscu, jakie spotkam w tym kraju. W kącie niewielkiego pomieszczenia wykutego w tej skale znajdował się ołtarz, na którego z góry padał strumień światła, wtedy słonecznego, ale podobno jeszcze bardziej niezwykłego w czasie pełni księżyca. Dotknęłam kamiennego ołtarza i nie mogłam oderwać ręki. Poczułam energię, jakiej nigdy wcześniej nie czułam, świętość i moc tego miejsca. Wyciągnięcie aparatu wydawało się świętokradztwem, jak uwiecznić aparatem sacrum przedinkaskich kamieni?

środa, 5 listopada 2014

O śmierci bez przesady/ About death without exaggeration



Wszystkich Świętych to jedno z moich ulubionych celebracji w roku. Lubię tę nostalgię, specjalny czas by myśleć o bliskich, którzy, mimo że odeszli, wciąż mają znaczenie i wpływ na moje życie. Lubię atmosferę cmentarza po zmroku, listopadowy chłód ogrzewany przez setki zniczy.

Obserwując przez ostatnie parę miesięcy zwyczaje Peruwiańczyków, ich podejście do Boga, wiary oraz śmierci (czaszka wykopana z niszczejącego grobu na cmentarzu, wisząca nad drzwiami wejściowymi, podobno na szczęście), katolicką dewocję wymieszaną z inkaskimi przesądami i zupełnym brakiem poszanowania dla chrześcijańskich wartości, nie mogłam się doczekać Święta Zmarłych. Mniej skomercjalizowane (z wyjątkiem Halloween, które tak jak w Polsce wydaje się być uroczystością tylko dla młodych i zupełnie nie wchodzącą w konflikt z tradycją), zachowuje więcej tradycyjnych zwyczajów. Choć tutaj, podobnie jak w Polsce, celebruje się dwa dni, ich symbolika jest zupełnie inna. Pierwszy listopada to Dzień Żywych – nazwa zaskakująca jak na wspominanie zmarłych, ale jest to dzień kiedy to dusze tych, którzy odeszli, przychodzą odwiedzić tych, którzy pozostali. Dusze nawiedzają więc domy, w których na stole czeka na nie ich ulubione pożywienie, zwłaszcza słodycze, napoje, alkohol. Podobno jeśli zmarły skosztował pożywienia, nie ma ono już smaku, jednak razem z moją peruwiańską host-siostrą wypiłyśmy ciemne słodkie piwo Cusqueña zostawione dla jej babci i bardzo nam smakowało ;)



Drugi listopada to Dzień Zmarłych i dopiero wtedy odwiedza się cmentarz, który ożywa dźwiękami muzyki i entuzjazmem upojonych. Tłumy wlekące na cmentarz skrzynki piwa początkowo trochę mnie zaskoczyły. Jednak istnieje jakiś czar w tym, że na cmentarz przychodzą całe rodziny, piją piwo, wspominają zmarłych, grają ulubioną muzykę zmarłych, w rytm której dzieci tańczą na nagrobkach. Tutaj śmierć jest częścią życia, choć bolesną jak na całym świecie, to trochę bardziej oswojoną. I bycie wśród zmarłych bez nadęcia i obowiązkowej zadumy też ma swój urok.


Dziadek Piotr byłby zachwycony...



All Saints Day is one of my favourite holidays. I like the nostalgia, the special time devoted to thinking about the relatives that, even though passed away, still have importance and influence on my life. I like the atmosphere of the cemetery after the dusk, the coolness of November heated by hundreds of candles.

Having observed for last few months the customs of Peruvians, their attitude towards God, faith and death (a skull dug out of the decaying grave, hanging above the entrance door, which is supposed to bring luck), the catholic devotion mingled with Inka superstitions and total lack of respect to the Christian values, I could not wait for the Days of Deaths. Less commercialized (except for the Halloween which, similarly to Poland, seems to be a celebration just for the young and uninterfering with the tradition), keeps more old customs. Even though here, as in Poland, two days are celebrated, their meaning is quite distinct. The first of November is The Day of the Alive, which is quite a surprising name considering that this is supposed to be memorial of the death, but it is in fact a day, when souls of those who passed away, come to visit those who stayed. The souls are therefore entering the houses where their favourite food, especially sweets and drinks are waiting for them on the table. It is said that if the dead tries some of that food it does not have taste anymore, but we drank together with my Peruvian host-sister some sweet dark beer „Cusqueña” left for her grandma and it tasted just fine ;)



The second of November is the Day of the Dead and this is the day when everyone visits the graveyard, which is animated with the sounds of music and the cheerfull mood of people under the influence of alcohol. The crowds dragging the beer boxes to the graveyard surprised me a bit at the beginning. However, there is some charm in the fact, that whole families come to the cemetery, they drink beer, recall their descended ones, they play the favourite music of the dead, to the rhythm of which kids dance on the tombs. Here, the death is part of the life, and even though as painful as all over the world, a bit more domesticated. And being among the dead without sullen and obligatory reverie has its charm.

Grandpa Piotr would be delighted...

Nasza domowa czaszka/Our domestic skull

Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz
Cmentarz w La Paz/ Graveyard of La Paz