A dzisiejszy post jest z dedykacją dla mojej niesamowitej cioci Jadwigi, która kończy dzisiaj 80 lat, a jednocześnie wciąż jest jednym z najbardziej wytrwałych i inspirujących podróżników jakich znam.
Od kiedy przyjechałam do Peru odkrywam tutejszą duchowość. Choć zdecydowana większość Peruwiańczyków deklaruje się jako wierzący katolicy, jest to dla nich sprawa religii i wiary, podczas gdy duch tego kraju od wielu wieków tkwi gdzieś indziej i mimo narzucenia przez Hiszpanów religii, duchowość do dzisiaj się temu opiera.
Gdzie zatem znajduje się duch peruwiański? W skałach, górach, kamieniach. Inkaskie „huaca”, tłumaczone na europejskie języki jako świątynia było dla Inków niczym innym jak świętą skałą. Z perspektywy kultury zachodniej, gdzie od wieków istnieją religie posiadające Boga i świątynie, panteistyczna duchowość (Inkowie nie posiadali religii) jest czymś trudnym do zrozumienia i brzmi trochę jak pogańskie zabobony. Tutaj jednak nie trzeba się nad tym zastanawiać, poszukiwać swojej religii, duchowości.. Peruwiańskie skały mają moc i energię, którym nie sposób się oprzeć, są częścią życia, w którą nie trzeba wierzyć, wystarczy, że się ją czuje.
W mojej andyjskiej wiosce mieszkają górnicy, którzy często opowiadają mi swoje doświadczenia z kopalni, które w przeciwieństwie do naszego górnośląskiego wyobrażenia o kopalniach, zwykle znajdują się w miejscach bardzo dalekich od cywilizacji, często śpią oni w namiotach rozbitych powyżej 5000 m n.p.m., bo w pobliżu nie ma żadnych osad. Doświadczeni andyjscy górnicy uczą inżynierów jak przeprosić góry za ich eksploatowanie, że rozpoczynając każde odwierty powinno się złożyć ofiarę Pachamamie (Matce Ziemi). Ofiarą mogą być chicha (piwo z kukurydzy), ziemniaki, lamy lub inne zwierzęta. Górnicy sami podejmują te działania, często wbrew żartom młodych Limańskich inżynierów, którzy jednak z czasem nabierają pokory w stosunku do duchów gór, których obecności nie da się tam nie doświadczać. Istnieje też przekonanie, że góry wskazują gdzie znajdują się minerały, – gdy w miejscu gdzie rozbije się obóz przyśni się śniada Peruwianka, nie ma sensu szukać, bo niczego się tam nie znajdzie. Gdy natomiast przyśni się gringa, blondynka, w okolicy na pewno są wartościowe minerały, może nawet złoto.
Dobrze przygotowana w wiedzę na temat sacrum kamieni ruszyłam do Krainy Inków, gdzie znajdują się najbardziej imponujące kamienne budowle Peru. Podróż zaczęłam w Cusco, dawnej stolicy Inków, dzisiaj najbardziej turystycznym i według wielu najpiękniejszym mieście w Peru. Samo miasto, choć piękne, nie skradło mi serca – jak dla mnie jest zbyt mało peruwiańskie, ze Strarbucksem, ekskluzywnymi butikami otwieranymi dla amerykańskich turystów, a nawet tradycyjnie ubranymi Peruwiankami, które chodzą po centrum z lamami i za opłatą oferują zdjęcie z tym najbardziej charakterystycznym alpejskim zwierzakiem. Na szczęście pół godziny marszu od centrum znajdują się ruiny twierdzy Sacsaywaman, dużo większej i znacznie istotniejszej strategicznie niż Machu Picchu. Sacsaywaman został zbudowany na planie pumy, z kamieni idealnie dopasowanych i przyciętych tak, że do łączenia ich nie jest już potrzebna żadna zaprawa.
Po kilku dniach spędzonych w Cusco, w którym miałam w końcu dostęp do komfortów pierwszego świata, takich jak Wi-fi w hostelu, dobra wegetariańska restauracja i impreza w domu, który nie jest zbudowany z błotnych cegieł, w końcu ruszyłam do najważniejszego celu turystycznego Ameryki Południowej – Machu Picchu. Choć na większości filmów lub w albumach sugerowaną drogą do Machu Picchu jest pociąg, z powodu absurdalnych cen dla turystów zagranicznych (ok 7 razy droższych niż dla Peruwiańczyków), większość podróżników, zwłaszcza tych z niezbyt wielkim budżetem, decyduje się przyjechać busem do stacji Hidroelectrica, skąd 10kilometrową drogą wzdłuż torów biegnących wśród dżungli, docierają w końcu do Aguas Calientes, zwanych także Machu Picchu Pueblo. Jest to doskonała czas dla samotnych podróżników takich jak ja, by poznać ludzi, z którymi następnego dnia będzie się wdrapywać na Machu Picchu.
Pobudka o 4 rano. O 4.30 ruszamy niezliczoną ilością kamiennych schodów ułożonych wśród dżungli w górę, by o 6.00 dotrzeć do otulonego mgłami Machu Picchu. Półprzytomni patrzymy na to niezwykłe miejsce stworzone przez Inków z miłości do kamieni i pięknych widoków. Trudno uwierzyć, że świat zapomniał o takim cudzie na 400 lat, że pozwolono mu zarosnąć dżunglą, usnąć na tyle lat. Teraz jednak nie ma szans na senność. Mimo, że istnieje dzienny limit wejść, to 2000 osób to jednak dosyć sporo. Drepczemy więc potulnie za naszym przewodnikiem w wygodne miejsce, w którym zaczyna on snuć opowieści na temat Machu Picchu, jego historii i przeznaczenia poszczególnych budynków. Słucham go dosyć nieuważnie, próbując zrobić zdjęcia zanim mgła się rozejdzie, pojawi się szczyt Wayna Picchu, a miasto nie będzie już wyglądać tak sennie. Oprócz tego po przeczytaniu paru publikacji na temat kultury Inków, wiem już, że na temat Machu Picchu wciąż istnieje tak mało informacji, że większość rzeczy, o których opowiada przewodnik to domysły i legendy. Te domysły to jednak domena Peruwiańczyków, którzy w każdej skale, każdym kamieniu widzą jakiś kształt, jakąś postać. Widać to też w samym Machu Picchu – Inkowie nie usunęli wszystkich nierówności, po czym postawili miasto. W formy istniejące w tym miejscu wpletli swoje zabudowania, w skałach wyrzeźbili schody, a głazy w kształcie skrzydeł otoczyli zabudowaniami, tworząc tak zwaną „Świątynię kondora”. Co ciekawe, to zwierzę, symbolizujące życie pośmiertne, jest powtarzającym się motywem w Machu Picchu, bo oglądając miasto z góry, można dostrzec, że zbudowane jest na planie tego andyjskiego ptaka. Mimo zmęczenia po pierwszym podejściu udałam się więc kolejnymi schodami, kolejne dwie godziny w górę, by zdobyć szczyt Montagna Machu Picchu. Wspinaczka była trochę ponad moje siły, dreptałam stopień po stopniu, noga za nogą, moi współtowarzysze tego dnia, Meksykański informatyk i Holenderski trener osobisty zostawili mnie w tyle, a ludzie schodzący z góry na przemian dodawali mi otuchy lub radzili zawracać. Na szczęście udało mi się dotrzeć, tuż przed zamknięciem punktu widokowego by zobaczyć Machu Picchu z niezwykłej perspektywy, ukazującej plan kondora. Po zejściu z Montagna, około godziny 15, gdy większość turystów już wróciła do Aguas Calientes, mieliśmy jeszcze trochę czasu by delektować się widokami oraz poznać bliżej wścibskie lamy, których ulubionym owocem okazały się jabłka, a one same bardzo zręcznymi ich złodziejami. Jeszcze chwila by pochodzić między skałami, podotykać ich na spokojnie, poczuć ich energię i czas wracać do Aguas Calientes, by odpocząć po pięknym, lecz męczącym dniu.
Po powrocie do Cusco miałam kilka godzin czekania na autobus,
postanowiłam więc pochodzić chwilę po straganach, kupić ostatnie swetry
i rękawiczki z wełny alpaki, porobić ostatnie zdjęcia. Przy jednej z uliczek
zaczepił mnie chłopak sprzedający swoje rękodzieło. Ci artyści uliczni, obecni
w każdym nawet niewielkim mieście, są wolnymi duchami, przez moje koleżanki
sprawdzonymi informatorami na temat możliwości kupienia marihuany, ale też
ludźmi, którzy jak nikt inny pamiętają o duchach tej ziemi. Kiedy więc
zaproponował, że zabierze mnie do Świątyni Księżyca, która znajduje się jakieś
40 minut marszu od centrum, chwilę się wahałam, ale ostatecznie ciekawość
zwyciężyła. Szliśmy więc w górę, eukaliptusowymi ścieżkami na których nie
spotkaliśmy prawie żadnych ludzi, a ja zaczęłam myśleć, że może nie był to
najlepszy pomysł iść w opuszczone miejsca z chłopakiem spotkanym na ulicy. W
końcu dotarliśmy do jakiegoś wielkiego głazu, ze szczeliną, przez którą miałam
wejść do środka. Gdy tylko przekroczyłam próg, którego strzegły dwa wyryte w
skale węże, symbolizujące życie przed życiem, życie płodowe, poczułam, że
jestem w najważniejszym miejscu, jakie spotkam w tym kraju. W kącie
niewielkiego pomieszczenia wykutego w tej skale znajdował się ołtarz, na którego
z góry padał strumień światła, wtedy słonecznego, ale podobno jeszcze bardziej
niezwykłego w czasie pełni księżyca. Dotknęłam kamiennego ołtarza i nie mogłam
oderwać ręki. Poczułam energię, jakiej nigdy wcześniej nie czułam, świętość i
moc tego miejsca. Wyciągnięcie aparatu wydawało się świętokradztwem, jak
uwiecznić aparatem sacrum przedinkaskich kamieni?